W czwartek rozpoczął się
72. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie. O Złotego Niedźwiedzia walczy w tym roku 18 tytułów, w tym nowe dzieła
Claire Denis,
Ulricha Seidla,
Paola Tavianiego oraz
Françoisa Ozona. Imprezę otworzył film tego ostatniego - "
Peter von Kant" będący adaptacją sztuki teatralnej "Gorzkie łzy Petry von Kant"
Rainera Wernera Fassbindera. Jego recenzję autorstwa Adama Kruka znajdziecie poniżej.
Światło odbite - recenzja filmu "Peter von Kant"
François Ozon lubi jubileusze. W 2002 roku na Berlinale premierę miały jego "
Krople wody na rozpalonych kamieniach", będące ekranizacją sztuki
Rainera Wernera Fassbindera, którego Francuz lubi nazywać swoim "starszym bratem". Dokładnie 20 lat później festiwal w Berlinie otwiera "
Peter von Kant" – luźna adaptacja jednego z najważniejszych dzieł enfant terrible niemieckiego kina, kultowych "
Gorzkich łez Petry von Kant". Stworzony dokładnie 50 lat temu film obsadzony był sześcioma aktorkami. Ukazane w nim stosunki między kobietami z łatwością można było jednak przełożyć na te męskie – a także odnieść do biografii samego
Fassbindera, znanego z co najmniej skomplikowanych relacji uczuciowych (zarówno hetero-, jak i homoseksualnych) z kreowanymi przez siebie gwiazdami. Tym tropem poszedł
Ozon: opowiadając tę samą historię na nowo, oparł ją na obecnej w oryginale (i dość oczywistej) autotematycznej metaforze.
Petra staje się więc nie tylko mężczyzną, ale i kopią samego
Fassbindera – grający go
Denis Ménochet nosi sążnistego wąsa i charakterystyczne okulary, dzieli też z nim zamiłowanie do kieliszka i kokainy. Film aż kipi od nawiązań do jego twórczości. W scenografii, na ścieżce dźwiękowej, a nawet wyborach obsadowych – dość powiedzieć, że w jednej z ról wystąpiła znana z oryginalnej wersji
Hanna Schygulla. Ta typowo postmodernistyczna strategia podwójnego kodowania pozwala czerpać przyjemność zarówno z rozszyfrowywania intertekstualnych gier z historią kina, jak i po prostu śledząc opowieść. Jeśli bowiem odrzeć ją ze wszelkich ornamentów, okaże się bardzo prostą historią o władzy i pożądaniu, samotności i usilnych próbach jej przełamania, przede wszystkim zaś – o niesymetryczności uczuć.
Tytułowy Peter jest uznanym reżyserem, pracującym nad kolejnym filmem ze swojego kolońskiego apartamentu, z którego właściwie nie wychodzi. Ale i w domu całą pracę wykonuje za niego asystent o cielęcych oczach i wyraźną predylekcją do masochizmu (świetny
Stéfan Crépon, będzie o nim głośno) – wszak czy reżyseria nie jest sztuką zarządzania sytuacjami i ludźmi? Peter chciałby, by w jego najnowszym filmie wystąpiła
Romy Schneider, ale chrapkę na rolę ma także jego dawna muza i przyjaciółka Sidonie (
Isabelle Adjani), której portret zdobi ścianę reżysera, a jej nagrania – kolekcję płyt winylowych. To Sidonie przedstawia mu 23-letniego Amira (
Khalil Gharbia) – przystojnego chłopaka z burzą czarnych pukli na głowie, szukającego swego miejsca w świecie. Może w świecie filmowym…? Haczyk zostaje połknięty.
Peter postanawia uczynić z niego aktora, przede wszystkim jednak swojego kochanka. Rozpocznie się romans, który choć nie może skończyć się dobrze, obu przynieść może korzyści: Peter dzielić się będzie swoją pozycją i majątkiem, Amir – młodością i urodą. Tylko czy to jeszcze miłość, czy już kontrakt? Kto tu kogo wykorzystuje? I czy silniejszy jest ten, kto kocha bardziej, czy ten kto kocha mniej? Wzorem Fassbindera Ozon zastanawia się nad naturą miłości, ale i relacjami władzy, a hołd złożony niemieckiemu reżyserowi jest rodzajem aktualizacji jego mitu. Na ten jednak dziś rzucane jest nowe światło – niedawno choćby w "Hurra! Wciąż żyjemy"
Agnieszki Polskiej czy w niemieckim "
Enfant Terrible". Po #MeToo sama figura reżysera-demiurga staje się problematyczna – wielkim artystom, a okropnym ludziom coraz mniej się wybacza.
Całą recenzję filmu "Peter von Kant" znajdziecie TUTAJ.