Jest to western "współczesny" - jeżeli można go tak nazwać, bowiem akcja filmu rozgrywa się w czasach gdy prawdziwi kowboje dawno przeszli już do legendy Zachodu. Kirk Douglas jako Jack Burns jest reliktem minionego okresu i jako relikt musi odejść, musi ustąpić na rzecz nowych czasów, tracąc to co kowboj miał najważniejszego, poczucie swobody i wolności, utożsamiane z mozliwością swobodnego poruszania się, z koniem który oprócz broni był nieodłącznym atrybutem kowboja.
nie lubie laczenia klasyki ze wspolczesnoscia, ale to calkiem dobry film. kolejny raz kirk udowadnia ze jest wielkim aktorem, ostatni wyobcowany bohater.
Znakomity film! Ma wszystko to, co dobry western mieć powinien (wyobcowanego i niepokornego bohatera, romansowy motyw niespełnionej miłości, wartką akcję rozgrywającą się w drodze, odrobinę bijatyki i strzelaniny), ale przez przeniesienie akcji w lata 60. robi się z tego - jak wszyscy tu zauważają - nostalgiczno-melancholijna przypowieść o bezpowrotnym odchodzeniu w przeszłość pewnego zmityzowanego świata; w pewien sposób jest to rozliczenie się kina amerykańskiego z pewnej niesłychanie ważnej tradycji: ciekawym, jakie były reakcje krytyki na "Ostatniego kowboja" zaraz po premierze... I mimo znakomitego, subtelnego poczucia humoru (rzecz w westernach wcale nie taka oczywista) film jest oczywiście dojmująco smutny. Znakomity, groteskowo gorzki jest pomysł na wypadek głównego bohatera w zderzeniu z ciężarówką wiozącą toalety, pojawiającą się na pozór bez sensu przez cały film. Wyróżniłbym też rolę szeryfa - no i uwielbiam te cyfrowo odczyszczone wersje biało-czarnych klasyków! Może się kiedyś doczekamy w Polsce tak zremasterowanych "Matki Joanny od Aniołów", "Popiołu i diamentu" albo "Rękopisu znalezionego w Saragossie"?... Warto by było.